Kończący się wigilią adwent jest czasem głęboko wymownym. Nazwa tych czterech ponurych, jesiennych tygodni poprzedzających Boże Narodzenie, tygodni, kiedy jedynym żywszym światłem bywa czasem tylko poranny blask roratnich lampionów i świec, wywodzi się od łacińskiego „nadchodzenia”; a kończąca adwent wigilia to z kolei łacińskie „czuwanie”. Tak zatem – czuwamy w oczekiwaniu na przyjście... starożytni Rzymianie w tę najdłuższą noc czcili powrót dziennej jasności, obchodząc święto pradawnego, starszego niż Roma bóstwa Sol Invictus, „Niezwyciężonego Słońca” – jako chrześcijanie wyglądamy wzejścia Tego, którego szesnastowieczny hymn wielkanocny Exsultet nazwie „słońcem nieznającym zachodu”...
I jakby tak dobrze się zastanowić, to wymowność tego najmroczniejszego (po którym zawsze jest już tylko jaśniej) momentu w roku może przytłoczyć – wszak nie świętujemy wtedy przesytu trudnych do wytrzymania w swej słodyczy choinek, baranków, pastuszków, aniołków, ale tajemnicę stokroć straszliwszą: to, co św. Paweł nazwie kenozą, „odarciem” się Boga z siebie samego, wyrzeczenie się boskości na rzecz zziębniętego, kwilącego, obolałego człowieczeństwa.
Tak wielka, przejmująca zgrozą tajemnica możliwa jest do wytrzymania tylko we wspólnocie – również takiej, jaką próbowaliśmy (uczniowie, nauczyciele, pracownicy szkoły, absolwenci szkoły) stworzyć w czwartek i piątek 20 i 21 grudnia.
Była to wspólnota modlitwy: tego, co łączy ziemię z niebem; wspólnota życzeń: otwierania się na dobre słowo, które się wypowiada i które się słyszy; wspólnota łamanego, przechodzącego z dłoni do dłoni opłatka: gestu podkreślającego jedność wobec siebie i wobec tego, co nas – razem i każdego z osobna – tak nieskończenie przekracza.