Jak donosi nasz korespondent... czyli obóz naukowy w Karkonoszach

Jak donosi nasz korespondent... czyli obóz naukowy w Karkonoszach

Kilkunastu uczniów z najwyższą średnią ocen za ubiegły rok szkolny wyjechało pod opieką pani Marty Grębosz i pana Przemysława Rojka na tygodniowy obóz naukowy do Szklarskiej Poręby.  Koszty wyjazdu w całości pokryła Polska Prowincja Zakonu Pijarów. Bogaty program zajęć powoduje, że uczestnicy spędzają czas bardzo aktywnie.   Nasz specjalny wysłannik relacjonuje szczegółowo przebieg naukowych zmagań.

 

 

Obóz naukowy dla najlepszych uczniów – dzień pierwszy
Zaczęło się pustą po godzinie szóstej rano szkołą i deszczem coraz natarczywiej tłukącym się w niechętnie rzednącym mroku. Potem – pierwsze światła: Ksiądz Dyrektor włącza lampy rozświetlające hol, wpuszcza nas do budynku, szarówkę poranka tną reflektory autokaru. Modlitwa z towarzyszeniem ojca Edwarda – i ruszamy. Powolna, ostrożna, mozolnie utykająca się w korkach droga do Wrocławia – skracana coraz dłuższymi drzemkami.Stolica Dolnego Śląska wita nas znacznie przychylniejszą pogodą – i towarzystwem temperamentnej grupy najlepszych uczniów z pijarskiego Liceum w Poznaniu, z którymi dzielić będziemy obozowy czas. Ruszamy w dalszą drogę: szosa wije się coraz bardziej fantazyjnie, coraz większa połać horyzontu chowa się za majestatycznym garbem Karkonoszy.

Schronisko w Szklarskiej Porębie zaskakuje – surowe, spartańskie... prędko jednak (a tak konkretnie, to podczas obiadu) okaże się, że życzliwość gospodyń zamienia charakterne wnętrza w miejsce przytulne i przyjazne.
Między obiadem i kolacją – długi spacer po urokliwych, w sposób najbardziej nieprawdopodobny skręcających (tak w pionie, jak i w poziomie) ulicach i uliczkach Szklarskiej Poręby. Pogoda budzi respekt, nie daje zapomnieć, że jesień w górach to nie przelewki. Chłodne, ostre powietrze co i rusz – bez ostrzeżenia – zasnuwa się dokuczliwą zasłoną deszczu.
Na dziś to tyle – zapada wczesny wieczór, jeszcze kolacja i czas na bliższe krakowsko-poznańskie poznawanie się. Prawdziwa naukowość naszego – było nie było – naukowego obozu zacznie się jutro.

 

Obóz naukowy dla najlepszych uczniów – dzień drugi

Ranek – bardzo wczesny, wyraźnie i namacalnie sąsiadujący jeszcze z nocą – przywitał nas bez entuzjazmu, beznadziejną szarością. Kładliśmy się spać bezdyskusyjnie w górach, ale teraz już nie można było tego być tak pewnym: wszystko spowijała gęsta, wilgotna, wścibska mgła – owszem, może są tu jakieś góry, ale równie dobrze można by założyć, że jesteśmy nad brzegiem morza albo na przykład na skraju Puszczy Białowieskiej, albo gdziekolwiek indziej: i tak nic nie było widać dalej niż na kilka, kilkanaście kroków.

Przez całe przedpołudnie i kawałek popołudnia udowadnialiśmy, że tak smętne widoki na najbliższą atmosferyczną przyszłość nie są w stanie osłabić w nas naukowego zapału: w towarzystwie przewodniczki sudeckiej odbywaliśmy zajęcia terenowe w Karkonowskim Parku Narodowym, fundując sobie poniekąd zaprawę przed czekającą nas w czwartek wyprawą na Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy (oczywiście zakładając, że za tymi zwalistymi kurtynami mgieł faktycznie wznosi się jakaś Śnieżka; i że w ogóle jest tam cokolwiek oprócz krańca świata). Wchodząc coraz głębiej w przestrzeń wiedzy o tym, co w Karkonoszach żyje i rośnie, co się w kamienistej karkonoskiej ziemi kryje, coraz głębiej zanurzaliśmy się też w szum wezbranych, burych potoków i drapiących niskie niebo drzew. Świat dookoła nas zdawał się cierpieć na uciążliwy, niekończący się katar – dopiero koło południa, absolutnie niespodziewanie, zaczęliśmy rzucać nieśmiałe zrazu cienie, co uprzytomniło nam, że czasem zdarza się coś takiego jak słońce. Potężny grzbiet Karkonoszy – niczym monstrualny wieloryb – wynurzył się przed nami, ociekając zewsząd resztkami chmur i mgły.

Popołudnie to czas cokolwiek bardziej humanistyczny – wycieczki do Karpacza, do kościoła Wang i do starych sztolni w Kowarach. Czyli w sumie wyprawa w świat, którego nie było lub którego być nie powinno. Wang: czy to po prostu świątynia złożona ku zaspokojeniu fanaberii wielkich tego dolnośląskiego światka z osobliwych prefabrykatów zaledwie sto kilkadziesiąt lat temu – czy też jeden z najstarszych kościołów w Polsce, liczący sobie osiem stuleci, a do tego wzniesiony z niezniszczalnej nordyckiej sosny przez najprawdziwszych Wikingów w mrocznej Norwegii? Kowary: miasto, które z wyroku polityki miało zniknąć ze świadomości Polaków, bo tu właśnie wydobywano uran na potrzeby sowieckiej broni atomowej – a to było sprawą najtajniejszą z tajnych; tak tajną jak skutki wydobywania czegoś, o czym górnicy nie wiedzieli, czym jest, a co zamieniało ich po kilkunastu ledwie latach w bardzo zamożne ludzkie wraki.

Dzień żegnamy w Cieplicach, przy słynnym kościele i kolegium pijarów. Na miasto spada nierzeczywisty, zimny, seledynowy zmierzch.

 

Obóz naukowy dla najlepszych uczniów – dzień trzeci

Dziś Wrocław. I będzie krótko, bo specjalny a tajny obozowy korespondent słania się nad klawiaturą ze zmęczenia. A zmęczony jest – bo do stolicy Dolnego Śląska ze Szklarskiej Poręby trzeba jechać kilka godzin, to raz. Dwa – całodzienne włóczęgi miejskie potrafią jednak nielicho wymęczyć. Trzy – bo (patrz punkt pierwszy) z Wrocławia do Szklarskiej jest niestety dokładnie tyle samo co w przeciwnym kierunku, czyli daleko, i nijak nie chce być inaczej. A tu już – choć od powrotu minęło czasu niespecjalnie wiele – wieczór późny i jutro od rana Śnieżka. Więc do rzeczy.

Wrocław, Vratislavia, Breslau... miasto wielu narodowości, języków, wyznań, kultur. Bywało i ważną metropolią na niemieckiej prowincji, i tętniącym życiem, rządzonym przez śląską linię Piastów ośrodkiem miejskiej kultury średniowiecza, i nowym Lwowem, i ostatnią Festung upadającej po niewiele ponad dekadzie swego złowieszczego istnienia tysiącletniej Rzeszy. Pozostało miastem pięknym i pęczniejącym od najzdrowszego twórczego niepokoju.

Zaczęliśmy od wizyty w wydawnictwie Biuro Literackie – dwie godziny w jego przytulnych pomieszczeniach to czas na opowieść o oficynie bez precedensu: która od dwóch dekad żyje z tego, z czego wyżyć się nie da, czyli z wydawania bezkompromisowej i wymagającej dla czytelnika literatury najnowszej. Pięknie przygotowywane książki, film o działalności Biura, wystawa rysowanych na podstawie współczesnych wierszy komiksów i kręconych na ich kanwie eksperymentalnych etiud – i oto ani się nie obejrzeliśmy i trzeba się było zbierać. Do konkurencji.

Z tą konkurencją to oczywiście żart – bo mało co w Polsce może konkurować ze zbiorami bibliotecznymi Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, czyli po prostu Ossolineum. A przypomnieć trzeba, że w pięknie odremontowanych, zabytkowych budynkach biblioteki kryje się choćby drogocenna szkatuła ze skarbem nad skarbami, czyli z jedynym rękopisem Pana Tadeusza. Albo też rękopiśmienne oryginały Ogniem i mieczem, Quo vadis? czy W pustyni i w puszczy, które mieliśmy niepowtarzalną szansę obejrzeć. I wiemy już, że Sienkiewicz pismo miał niewątpliwie czytelne, choć jednocześnie zabawnie, nienaturalnie drobne.

Potem spacer z przewodnikiem po najważniejszych zabytkach Wrocławia – długi, choć w skali tego, co jeszcze można by było usłyszeć, żałośnie krótki. A na pożegnanie jeszcze jeden rzut oka na miasto z perspektywy raczej nieoczywistej – czyli z pokładu przecinającego oleiste nurty Odry statku.

 

Obóz naukowy dla najlepszych uczniów – dzień czwarty

No więc jednak Śnieżka. To wcale nie było takie pewne: wyjście na szczyt królowej Karkonoszy uzależnialiśmy od wielu zmiennych – przede wszystkim od pogody, ale także od kondycji udręczonych wczorajszym Wrocławiem obozowiczów, od tempa marszu (a co za tym idzie – od ilości potrzebnego na wyjście i zejście czasu)... Ale się – uprzedzam fakty – udało.

Z Karpacza zawędrowaliśmy najpierw do Myśliwskiego Domku – uroczego ośrodka edukacyjnego Karkonoskiego Parku Narodowego, gdzie wysłuchaliśmy obszernej i należycie multimediami potwierdzonej prelekcji naszej przewodniczki (tej samej, która otwierała nam po raz pierwszy sudeckie podwoje przedwczoraj), a dotyczącej gór, przez które przyszło nam stąpać. Czas tu spędzony okazał się nad wyraz potrzebny: niezależnie od jego nielichej wartości poznawczej (gdyby tylko nie ta przeklęta senność, wywołana nagłym przejściem z chmurnych i wichrowych gór pod ciepły i przytulny dach, nie oszczędzająca nawet najwytrwalszych), okazał się on jakimś magicznym portalem między wcale niezachęcającą aurą poranka i przedpołudnia a tym, co czekało nas potem. Już pod koniec opowieści o karkonoskich sekretach okienka Myśliwskiego Domku robiły się coraz to jaśniejsze i jaśniejsze.

Owszem – czekało nas jeszcze wiele zimna niesionego wiatrem tak porywistym, że wciskał słowa na powrót do ust. Wędrówka przez kocioł Małego Stawu i obok słynnych karkonoskich schronisk – Samotni i Akademickiej Strzechy – to spotkanie z górami wyglądającymi jak z ponurej powieści fantasy. Szyfrowe skały pocięte upiornie jakoś białymi warkoczami potoków, ciemna toń jezior, strzępy mgieł i chmur zamieniające kępy kosodrzewiny w jakieś złowieszcze żywe istoty... Ale już na główym grzbiecie Karkonoszy dla każdego choć odrobinę znającego się na górach zaczęło być jasne, że długo tak nie będzie, że zmieni się na lepsze.

Jeszcze wyjście na samą szczytową kopułę Śnieżki nie rozpieszczało – ale na samej górze okazało się, że najbardziej nawet zawiesiste chmury gdzieś się kończą i pod znienacka lazurowym niebem objawiły nam się widoki niebywałe.

Myślę o tym teraz, raptem chwilę po powrocie – siedząc przed ciemnym schroniskiem i czując, że jestem oflankowany jak przez sfinksy przez dwa mieszkające tu koty, białego i czarnego. Zamyślam się nad naszym niebywałym szczęściem słuchając, jak o blaszany okap zaczyna się tłuc coraz mocniejszy deszcz...

 

Obóz naukowy dla najlepszych uczniów – dzień piąty

I wszystko teraz, na sam koniec, zdaje się wracać do punktu wyjścia: ostatni obozowy poranek wygląda jak kserokopia tego wtorkowego – a raczej nie wygląda, bo znów za firanami szarości i wilgoci zaczyna się jedno wielkie nic...

Po śniadaniu i parkowaniu wyruszamy – bo choć wszyscy pewnie myślą już (miejmy nadzieję, że wyłącznie z niechęcią) o powrocie, to przecież czeka nas jeszcze dzień pełen rzeczy nowych i fascynujących.

Przystanek pierwszy: dawne opactwo cysterskie i sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Krzeszowie. To zawsze robi wrażenie, ilekroć by się tego nie widziało: nad maleńką, niskopienną wieś wyskakują ku niebu wieże tak bardzo barokowe, że wydają się fototapetą, landszaftem zdjętym z pejzażu jakiejś jezuickiej i kontrreformacyjnej metropolii. Wnętrze kościoła – a nawet dwóch, bo Krzeszów, zwany bez nijakiej przesady „perłą europejskiego baroku”, to tak po prawdzie dwie perły – olśniewa i przytłacza, potęguje wrażenie aż absurdalnej nieprzystawalności tego wyszukanego piękna do surowej dolnośląskiej ziemi...

A jak bardzo surowa była dla swych mieszkańców ta ziemia – możemy się przekonać już niedługo po kończącej wizytę w Krzeszowie chwili osobistej modlitwy do Najświętszej Panienki. Bo nasz następny przystanek to Miedzianka – najprawdziwsze ghost town, najoryginalniejsze polskie Silent Hill... Niegdyś jedno z najpiękniejszych pruskich miast, słynne z bogactw mineralnych, niezwykłych walorów klimatycznych i krajobrazowych, a także (czego dowiadujemy się wyłącznie w imię naukowego etosu naszego obozu) słynnego daleko poza swymi granicami piwa, dziś – zmiecione absurdami historii i polityki – zamieniło się w szkielet złożony z kilku rozpadających się domów, zarośniętych ruin, ubożuchnego kościoła i wybujałego zielska znaczącego nigdysiejsze progi zamożonych kamienic przy rynku.

Przystanek trzeci: Kościół Pokoju w Świdnicy, czyli protestancka konkurencja (i słowo to należy rozumieć jak najdosłowniej) dla katolickiego Krzeszowa. Kiedy reformatorzy przegrali wojnę trzydziestoletnią, otrzymali pozwolenie na wybudowanie wyłącznie trzech kościołów, które zresztą miały się szybko zawalić: nie mogły mieć fundamentów i podmurówki, a jako materiału budowlanego użyć można było wyłącznie gliny, słomy i drewna, do tego jeszcze trzeba było uporać się z budową w ciągu zaledwie roku... Nie wiemy, co dla zwycięzców wojny byłoby satysfakcjonującym ich czasem, w którym świdnicki kościół zamieni się w stertę gruzów – ale z pewnością nawet w najczarniejszych snach nie przewidywali, że przetrwa on ponad trzysta pięćdziesiąt lat, by nadal zapierać dech w piersiach zwiedzających swym przepychem.

Reszta?... Banał: podróż do Wrocławia, pożegnanie grupy poznańskiej, wieczorno-nocny powrót do Krakowa. Ale prawdziwa reszta to nie sprawa przeszłości: to przyszłość, to kolejny – mamy nadzieję, że równie ekscytujący – obóz naukowy dla przyszłorocznych prymusów!

Tekst korespondencji: Przemysław Rojek