Obóz naukowy w Lublinie

Obóz naukowy w Lublinie

Po raz trzeci szczególnie wybitni uczniowie – czyli tacy, którzy w poprzedzającym roku szkolnym uzyskali średnią co najmniej 5,0 i mogą pochwalić się wzorowym lub bardzo dobrym zachowaniem – już w czerwcu uroczyście przyjęli z rąk o. dyr. Edwarda Kryściaka zaproszenie na jesienny obóz naukowy. Obóz taki jest nagrodą – a zatem całość jego kosztów pokrywa organ prowadzący szkołę, czyli Polska Kuria Prowincjalna Zakonu Pijarów. Po raz drugi do udziału w  obozie zaproszeni zostali też najlepsi uczniowie z siostrzanego liceum pijarskiego w Poznaniu. Tym razem obozowicze wyjechali do Lublina – miasta pięknego i fascynującego; fascynującego zabytkami, żywą tradycją wielokulturowości, dookolną przyrodą, ale też (jak miało się okazać wtrakcie obozu) znakomitymi instytucjami kultury i edukacji oraz niebywałą ludzką życzliwością.


Pierwsze półtora dnia obozu zorganizował dla nas Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN, samorządowa instytucja kultury, która przez wielu uważana jest za najlepszą tego typu organizację w Polsce i która w ciągu kilku lat swego istnienia w jak najbardziej pozytywny sposób odcisnęła się na wizerunku Lublina. Zaczęliśmy od zwiedzania trasy podziemnej, gdzie w sposób daleki od banału (przewodnikiem był aktor grający średniowiecznego dominikanina, a część ekspozycji stanowił sugestywny teatr kukiełkowy) zostaliśmy wprowadzeni w najstarszą historię Lublina. Później odwiedziliśmy główną siedzibę Ośrodka – ekspozycja poświęcona nieistniejącej żydowskiej dzielnicy miasta nie ma nic wspólnego z najbardziej nawet unowocześnioną przez multimedia, tradycyjną wystawą muzealną: to przyozdobione nielicznymi, mocno działającymi na wyobraźnię eksponatami archiwum, gdzie w tysiącach teczek gromadzi się wszelkie możliwe informacje na temat każdego wyburzonego przez nazistów budynku i każdego spośród starozakonnych obywateli miasta, z których znakomita większość została zmieszana z prochem ziemi Majdanka, Sobiboru i Bełżca. Pierwszy dzień zakończyliśmy w synagodze stanowiącej przed wojną część prestiżowej lubelskiej jesziwy, wyższego seminarium rabinackiego. I choć bożnica ta znajduje się dziś na terenie wielkiego hotelu, to niezwykła charyzma naszej przewodniczki, przedstawicielki lubelskiej Żydowskiej Gminy Wyznaniowej, sprawiła, że spędziliśmy tam o wiele więcej czasu niż planowaliśmy, skutkiem czego na obiad w jednej z nastrojowych staromiejskich restauracji zdążyliśmy w ostatniej chwili.

Dzień drugi – po nocy spędzonej w kultowym dla odwiedzających Lublin turystów z całego świata Folk Hostelu i po śniadaniu w oferującym najlepsze w mieście zdrowe jedzenie Zielonym Talerzyku – stanowił kontynuację dnia poprzedniego. Zarówno praktyczne zajęcia na starym kirkucie, gdzie czyniliśmy pierwsze kroki w trudnej sztuce czytania macew, jak i gra terenowa „W poszukiwaniu nieistniejącego miasta” pozwalały nam dotknąć najdrażliwszych miejsc zbiorowej lubelskiej pamięci. W południe zostaliśmy zaproszeni na szczególną dla lublinian uroczystość, czyli na Misterium Dzwonu: od kilku lat jeden z dzwonów w górującej nad starówką Wieży Trynitarskiej pyszni się nowym sercem, ufundowanym dzięki akcji Bramy Grodzkiej – na pamiątkę dnia, w którym serce to podwieszono na nowo, każdy z chętnych może się wcielić w rolę dzwonnika, przy okazji ciesząc oko panoramą plątaniny uliczek i podwórek Starego Miasta.

Popołudnie – dla kontrastu – stanowiło najtrudniejsze emocjonalnie doświadczenie dla wszystkich chyba uczestników naszego wyjazdu: odwiedziliśmy bowiem muzeum na terenie dawnego obozu koncentracyjnego na Majdanku. Choć nie tak tłumnie zwiedzane jak sąsiadujący z Krakowem Oświęcim – a może właśnie dlatego – robi niezwykle mocne wrażenie: wielkie, puste pole z resztami zabudowy obozowej, chłostane zimnym wiatrem pod sinym niebem wypełnionym żałobnym krakaniem niezliczonych gromad kawek i gawronów... Niemałe zasługi w wywoływaniu w nas stosownego uczucia powagi, smutku i grozy miały sugestywne i bardziej niż kompetentne opowieści naszej przewodniczki, również pracowniczki Bramy Grodzkiej. A najbardziej adekwatnym podsumowaniem tego pierwszego etapu naszego obozu był kończący wtorek warsztat „Wolność słowa versus mowa nienawiści”, zorganizowany w Domu Słowa, mieszczącym też efektowną ekspozycję poświęconą lubelskiemu drugiemu obiegowi literackiemu.

Po tak intensywnym poniedziałku i wtorku środa miała – i musiała – mieć nieco lżejszy charakter. Zaczęliśmy od wizyty w oddziale Muzeum Narodowego na Lubelskim Zamku, gdzie po wprowadzeniu w historię miejsca w miejscu najbardziej do tego odpowiednim, czyli w najstarszej, romańskiej jeszcze baszcie zamku, odwiedziliśmy Kaplicę Trójcy Świętej, najcenniejszy zabytek Lublina – surowe gotyckie wnętrze szczelnie wypełnione zapierającymi dech freskami bizantyjsko- ruskimi, stworzonymi na specjalne zamówienie króla Władysława Jagiełły. Ale Kaplica to również jeden z największych tryumfów w historii polskiego konserwatorstwa – dość powiedzieć, że fatalnie zapuszczony zabytek przygotowywano do udostępnienia zwiedzającym przez cały niemal poprzedni wiek... I znów mieliśmy szczęście do znakomitej pani przewodnik, dzięki której spędziliśmy w tym olśniewającym wnętrzu czas znacznie przekraczający to, co zaplanowano w
programie edukacyjnym zamkowego muzeum. Resztę dnia poświęciliśmy głównie na przyjemności o bardziej towarzyskim i integracyjnym
charakterze – aż do wieczora, kiedy udaliśmy się do bardzo zasłużonego (i jednego z ostatnich istniejących) ośrodka kultury studenckiej Chatka Żaka na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, by spotkać się z muzykami z Orkiestry Świętego Mikołaja, żywej legendy polskiego folku. Rozmowy o muzyce, prezentacje najbardziej niewiarygodnych instrumentów, a nade wszystko śmiały eksperyment założyciela zespołu, Bogdana Brachy, który z obozowiczów naprędce składał kapele, by później wciągać ich we wspólne muzykowanie – wszystko to sprawiło, że również tu spędziliśmy dwukrotnie więcej czasu niż było planowane i do hostelu (na wielkie i entuzjastyczne pizzowe obżarstwo z okazji Dnia Chłopaka) dotarliśmy bardzo późnym wieczorem.

Pozostały obozowy czas należał do przyrodników.

Cały czwartek spędziliśmy poza Lublinem – na przepięknych (zwłaszcza w tak wymarzoną do spacerów, ciepłą i słoneczną jesienną pogodę), poprzecinanych bagiennymi jeziorami, porośniętych powoli tracącym jednolitą zieleń lasem równinach Poleskiego Parku Narodowego. Po wprowadzającym w charakter tego akurat obszaru chronionego filmie i po krótkiej, zapoznawczej rozmowie z naszym przewodnikiem, odwiedziliśmy centrum ochronny czynnej żółwia błotnego, by przekonać się, że wykluwające się wprost na naszych oczach, maleńkie żółwiki – mimo że nie da się ich pogłaskać – są nie mniej słodziuchne niż przereklamowane kocięta i szczenięta...
Następnie zawitaliśmy do budynku parkowego muzeum, szczycącego się bogatymi zbiorami geologicznymi, archeologicznymi, zoologicznymi i etnograficznymi, obrazującymi pełnię uroków Polesia. Tak zaopatrzeni w wiedzę teoretyczną, z krótkim przystankiem koło dawnego dworu Kościuszków, wyruszyliśmy na pieszą wycieczkę po jednej z licznych, świetnie zagospodarowanych ścieżek dydaktycznych Parku – korzystając z wież widokowych mogliśmy, uzbrojeni w lornetki, obserwować mocno już przerzedzone z uwagi na porę roku, ale wciąż jeszcze wcale liczne stada ptaków wodnych, z których Polesie słynie w całej Europie. Wracając do Lublina, odwiedziliśmy jeszcze izbę pamięci księdza Jana Dolinowskiego, wybitnego pszczelarza, by wzbogacić się również o wiedzę na temat wytwarzania tej tak cenionej przez wielu,naturalnej słodyczy.

Tuż przed wyjazdem, w piątek, zdążyliśmy jeszcze zwiedzić należący do UMCS-u ogród botaniczny – rozległy i pięknie zakomponowany. Największe wrażenie robiły zbiory roślin owadożernych i tych znanych z... Biblii, dzięki czemu na własne oczy mogliśmy zobaczyć zarówno krzew gorejący Mojżesza, jak i strąki, które w biedzie chciał podjadać świniom syn marnotrawny.

Taki telegraficzny skrót nie jest w stanie oddać ani bogactwa treści, ani – tym bardziej – znakomitej atmosfery tych stanowczo nazbyt szybko upływających pięciu dniu, atmosfery (co zgodnie podkreślają organizatorzy wyjazdu, pani Marta Grębosz i pan Przemysław Rojek) najlepszej ze wszystkich panujących na do tej pory odbytych obozach naukowych. Czy warto się starać, by móc pojechać – o ile dobrze pójdzie – już za rok? O tym zapewne bardziej niż jakakolwiek relacja przekonają was opowieści tegorocznych szczęśliwców...