Łamanie się chlebem i słowem

Łamanie się chlebem i słowem

Zaczęło się czwartkowym wieczorem 18 grudnia. Wyciemniony hol szkoły, rozświetlony głównie świecami i lampkami na naszej pięknej choince, stopniowo wypełnia się ludźmi – niby znanymi, a jakoś odmienionymi...

 Kiedyś zasiadali w ławkach, biedzili się nad klasówkami, mięli nerwowo karty podręczników i zeszytów – dziś już panie i panowie, rodzice, pracujący tu i tam...
Potem – 19 grudnia, piątkowy poranek. Po spotkaniu dla wszystkich uczniów i nauczycieli – spotkaniu okraszonym sugestywnym teatrem cieni w wykonaniu grupy artystycznej Darii Kaźmierczyk – rozchodzimy się do klas. Ławki – te same, które na co dzień bywają narzędziem uczniowskiej tortury – zamieniają się w świątecznie przyozdobione, obciążone smakołykami wigilijne stoły.
I jeszcze ten sam dzień – przedpołudnie. Na głównym holu tłum osób – jeszcze przed chwilą srogich nauczycieli Gimnazjum i Liceum, już za moment urobionych po łokcie na przedświątecznej niwie żon, mężów, rodziców i dziadków.
A za każdym razem – ten sam rytuał: łamanie się pobłogosławionym opłatkiem, dzielenie się błogosławiącym słowem. To nas przemienia na tę krótką chwilę. Przestajemy być tymi, co zwykle, wychodzimy ze swoich ról. Najważniejsze jest znalezienie tej najwłaściwszej formuły życzenia, obdarowania siebie nawzajem dobrą myślą. Szkoła przestaje być szkołą, klasa na chwilę nie jest klasą, uczeń to nie uczeń, absolwent – nie absolwent, nauczyciel przemawia ludzkim głosem. Już za dwa tygodnie, tuż po nowym roku – wszystko wróci na swoje miejsce. Ale teraz nie, jeszcze nie.