Jak to jest możliwe, że pięćset osób z całej Polski: z miasta mlekiem i dżemem płynącego, ze stolicy innowacji i miejsc położonych jeszcze dalej niż północ, wraz z Ukraińcami, Węgrami i Czechami włącznie, decyduje się na trzydniowy wyjazd do Krakowa?
Jak kilkunastoosobowa grupa młodzieży i ojców może tygodniami pracować nad przeprowadzaniem konferansjerki, wystawieniem dekoracji, tańcami na scenie, organizacją warsztatów czy wykonaniem piosenki na ogólnopolski przegląd? Ci wszyscy ludzie przyjeżdżają i aranżują to pijarskie wydarzenie rok w rok. Organizatorzy męczą się przenoszeniem krzeseł, szukają po mieście 16-voltowego zasilacza do pianina, spotykają się po lekcjach na próbach (oburzając tym panie sprzątające) i wybierają trzyosobowe jury decydujące o losie poposiłkowych śmieci. Co więc tak wyjątkowego jest w tym spotkaniu młodzieży pijarskiej? Gdybym miała zdecydować, co najbardziej cenię w SMP, powiedziałabym, że ludzi. Ludzi, którzy przyjeżdżają z dwoma gitarami na plecach, dzielą się swoim spojrzeniem na świat, śpiewają szanty, modlą się i noszą z tobą krzesła o północy w ramach nocnego czuwania, zostając do końca nawet wtedy, gdy można było już dawno rozejść się do pokoi. To właśnie wówczas, kiedy nikt nas nie zmusza, można w jakimś stopniu zrozumieć kwintesencję tego wyjazdu. Kiedy zamiast spędzenia wolnego weekendu w domu, wybieramy kilkugodzinną podróż i spanie na karimatach w salach szkolnych. Tylko i aż po to, żeby przywitać się z oddaloną o setki kilometrów siostrą bliźniaczką, zjeść posiłek ze starymi i nowymi znajomymi czy znów pokłócić się o to, czy wychodzimy na pole czy na dwór. Wyczerpującej odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie: jak to możliwe, nie uzyskacie ode mnie. Myślę, że od żadnego z uczestników, animatorów ani ojców. To pytanie zalecam zadać jednej Osobie, której głos wśród tych wszystkich innych pozwoli choć trochę zrozumieć, jak ta mająca mnóstwo obowiązków grupa młodzieży oddaje się innym i Jemu samemu.
Regina Opałka