SKTK w Beskidzie Niskim, czyli wyprawa dla prawdziwych hobo

SKTK w Beskidzie Niskim, czyli wyprawa dla prawdziwych hobo

Jeśli wierzyć niejakiemu hrabiemu G., prowadzącemu rokrocznie Gorcstok, przegląd piosenki turystycznej w bazie namiotowej pod szczytem Gorca, słowo „hobo” pochodzi ze slangowej odmiany kanadyjskiego języka angielskiego i oznacza łazika, włóczęgę, powsinogę... Na pierwszej w tym roku górskiej przeprawie naszego Szkolnego Koła Turystyczno-Krajoznawczego słowo to zrobiło zawrotną karierę (głównie dzięki tej najosobliwszej odmianie poczucia humoru, jaka rodzi się wyłącznie pod wpływem czystego beskidzkiego powietrza), awansując do rangi mniej lub bardziej sensownego epitetu dolepianego do wszystkiego, co w realiach szwendania się po górach jest cool, trendy tudzież spoko. Wymieńmy zatem z poczucia repoterskiego obowiązku najbardziej hobo rzeczy, które przytrafiły nam się w ostatni weekend.

Hobo była najcudowniejsza, jaką tylko można sobie wyobrazić, jesienna pogoda.

Hobo był autobus z Krakowa, który miał być duży, a okazał się taki sobie, skutkiem czego część z nas musiała dzielnie i w poczuciu nauczycielsko-uczniowskiej solidarności wymieniać się jednym miejscem siedzącym – na tylnim stopniu i w sąsiedztwie sterty plecaków.

Hobo była towarzysząca nam beskidzka fauna, zwłaszcza filozoficznie zagapione w dal krowy i bardziej niż przyjazne koty w schronisku (a także alpaki, których nie widzieliśmy, ale ponieważ zostały one przez nas wymyślone, więc w jakimś sensie nam towarzyszyły).

Hobo byli wszyscy uczestnicy, dzielnie znoszący blisko czterdziestokilometrowy dwudniowy spacer po czasem dość kapryśnych górskich ścieżkach.

Hobo były niekończące się (a do tego niekończąco się ciekawe) opowieści szefa koła, pana Michała Pacyny.

Hobo było niezmiennie kultowe schronisko na Magurze Małastowskiej, a zwłaszcza jego odlotowa jadalnia z jedyną w swym rodzaju windą – w której to jadalni, niepomni na konieczność wczesnego wstawania, przesiedzieliśmy przy gitarze wcale pokaźny kawałek nocy.

A najbardziej hobo był oczywiście sam Beskid Niski ze swoimi cerkwiami, cmentarzami wojennymi, dzikimi sadami, opustoszałymi łemkowskimi wsiami i drogami wijącymi się melancholijnie po sam sfładowany w leniwe wzgórza horyzont...